Sydney… Zapytacie: skąd pomysł na Australię? Zawsze chciałem tam jechać. Rok temu byłem blisko, bo przeleciałem nad kontynentem w drodze do Nowej Zelandii (możecie poczytać o mojej wyprawie do tego miejsca tutaj). Od powrotu z Nowej Zelandii zacząłem więc polowanie na bilety i voila! Udało się. W kwietniu kupiłem bilety na liniach lotniczych Air China. Owszem, było międzylądowanie w Pekinie na lotnisku Beijing Capitol Airport i aż 12 godzin oczekiwania na lot do Sydney, ale cóż, cena czyni cuda… Australia już na mnie czekała!

34 tys. kilometrów samolotem za 2,680 zł w obie strony

Za bilet w obie strony na trasie: Londyn HeathrowPekin BCIASydney Airport zapłaciłem około 2,680 zł liniami Air China. Do tego doszły koszty przelotów liniami JetStar już w samej Australii na trasie: Sydney – Melbourne – Ayers Rock –  Melbourne – Sydney za około 600 zł plus wylot Warszawa – Londyn Stansted za ok. 80 zł. Transfer w samym Londynie ze Stansted na Heathrow i z powrotem kosztował łącznie 30 funtów w obie strony oraz dwa razy po 50 zł za pendolino (PKP Intercity) na trasie Gdańsk – Warszawa. Można jechać na drugi koniec świata wydając mniej niż tysiąc euro od osoby w obie strony? Można!

Podróż na drugi koniec świata – organizacja

Już w Polsce zabukowałem sobie miejsca, które chciałem odwiedzić podczas mojej wizyty w Australii w czasie zimowych ferii 2018. Zaplanowałem trasę następująco: najpierw Sydney, potem Melbourne i przelot do resortu Yulara pod Uluru, powrót do Melbourne z powrotem do Sydney. Kilkanaście dni, 10 podróży lotniczych. Ponieważ w Pekinie miałem aż 12 godzin czasu na przesiadkę do Sydney, zabukowałem sobie hotel w mieście, by się odświeżyć i zmienić ubranie, ale o Pekinie napiszę innym razem.

Australia spalona słońcem 

Podstawowa sprawa: u nas środek astronomicznej zimy, w Australii dopiero co minęła połowa astronomicznego lata. Różnica w temperaturach w najłagodniejszym przypadku to i tak 30 stopni. Jak to wszystko zorganizować, jak się spakować do małego plecaka (choć moja opcja biletu na liniach Air China zakładała bagaż rejsowy, poza tym miałem pierwszeństwo wstępu na pokład samolotu Ryanair – pisałem o tym tu – postanowiłem zabrać ze sobą tylko mały plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami, mając na uwadze, że przede długa podróż, a w samej Australii również będę się przemieszczał między miastami), jak się odnaleźć w zimowej kurtce, czapce i szaliku w 30 stopniach australijskiego upału?

Z zimy w środek upalnego lata czyli patent na spakowanie się

Postanowiłem wyjechać z Polski w znoszonych ubraniach, których pozbędę się po drodze. Stare, schodzone spodnie, koszulki, bluzy, które z racji zużycia już nadawały się do wyrzucenia do kosza. Ja postanowiłem wykorzystać je ostatni raz ubierając się w nie. Pierwsza zmiana ubrań nastąpiła w Pekinie. Pozbyłem się ubrań, w których spędziłem kilkanaście godzin od momentu wyruszenia z Polski i przebrałem się w… kolejne znoszone rzeczy, które wyjąłem z plecaka. Dzięki temu w plecaku zrobiło się sporo miejsca. Akurat na zimową kurtkę oraz czapkę, które schowałem tam po przylocie do Sydney. Gdy Australia przywitała mnie na lotnisku, wyrzuciłem kolejną partię zużytych ciuchów. Zimowe rzeczy zdeponowałem w hotelu (w tym samym hotelu mieszkałem na początku i na końcu wyjazdu). Miałem do dyspozycji opróżniony plecak, w którym znajdowały się wyłącznie najpotrzebniejsze rzeczy. Dzięki temu nie targałem ciężarów po lotniskach. Mało tego – mogłem sobie przywieźć kilka pamiątek z podróży, czego nie omieszkałem uczynić.

Podsumowując: jadąc z zimy w lato, do tego tylko z bagażem podręcznym, ubierzcie się w rzeczy, których część wyrzucicie po przylocie na miejsce. Pozbędziecie się w ten sposób podartych spodni i spranych koszulek czy bluz, a zrobicie sobie miejsce na nowe rzeczy z podróży.

Sydney: co zobaczyć

Polska – Australia, czyli 24 h w podróży. Sama podróż do Sydney trwająca nawet dłużej niż dobę, była ekscytująca, nie mniej niż świadomość, że upolowałem bilety lotnicze w tak niskiej cenie (żeby było ciekawiej, można je było kupić jeszcze o co najmniej 100 zł taniej). W końcu jak tanio latać, to tanio! O godzinach spędzonych w samolocie i Pekinie napiszę jednak innym razem. Dziś skupię się tylko na miejscu docelowym. Australia i Sydney. Cóż zobaczyć w tym pięknym mieście? Poniżej krótkie opisy i zdjęcia atrakcji, które zaliczyłem. Zapraszam do czytania, oglądania i inspirowania się! Australia jest piękniejsza, przyjaźniejsza i łatwiejsza do ogarnięcia, niż się wydaje!

Zaczynamy od…

…centrum Sydney

Las wieżowców, choć biorąc pod uwagę specyfikę lokalnej flory, to raczej dżungla wieżowców – pierwsza rzecz, jaką ujrzałem po wyjściu z metra na stacji St. James, skąd do mojego hoteliku miałem niespełna dziesięć minut spacerkiem. Stare betonowe wysokościowce, jak choćby charakterystyczny, znany z czołówki „Powrotu Do Edenu” MLC Centre, wieża telewizyjna czyli liczącą 309 metrów wysokości Sydney Tower, a miedzy nimi mnóstwo starszych i nowszych biurowców, hoteli, apartamentowców… Poczułem się jak w wielkim amerykańskim mieście – przynajmniej tak sobie to wyobraziłem, bo w USA nigdy dotąd nie byłem. Do tego… czystość. Czyste ulice, bez fruwających papierków, kubłów ze śmieciami. Do tego mnóstwo zieleni – tym przywitało mnie Sydney. Jak tu nie zakochać się w tym mieście?

Spacer między wieżowcami robi wrażenie. Nie przypuszczałem, że spotkam się tu z tak „amerykańską” architekturą, ale bez tego, co widać w TV na ulicach amerykańskich miast: brudu, bezdomnych, naćpanych niebezpiecznych, słuchających obowiązkowo rapu domorosłych gangsterów. W Australii kultura hip – hop nie jest chyba aż tak popularna jak w USA czy w Polsce. Mniej graffiti na ścianach budynków i nikogo w hiphopowych ciuchach na ulicy. Spokojnie, leniwie, wręcz nudnawo, bezpiecznie. Jak w domu.

George Street

Im bliżej Sydney Tower tym ruch na ulicach większy w godzinach szczytu. XIX – wieczne odrestaurowane budowle sąsiadują tu z nowoczesnymi konstrukcjami. To George Street – najstarsza ulica w Sydney. Prowadzi od osady założonej na skałach, czyli The Rocks przez Kapitana Arthura Phillipa do centralnego dworca. Wysokościowce, biurowce, ekskluzywne domy towarowe, wielki świat, to właśnie tu. Ciekawsze budynki wzdłuż ulicy i w jej otoczeniu to: Ratusz – Town Hall zbudowany w wiktoriańskim stylu, Teatr Capitol, The Queen Victoria Building, czy Australia Square.

The Rocks

W dzielnicy The Rocks najstarsze zabudowania pochodzą z 1816 roku. Tu mieściła się policja wodna, dowództwo transportu morskiego i  dom marynarza. Mieszczą się tu najstarsze puby w Sydney. To bardzo klimatyczne miejsce, jednak nie na każdą kieszeń, bo ceny trunków i jadła tu są jednymi z najwyższych mieście. W każdą sobotę i niedzielę w godzinach 10-17 między ulicami Playfair Street i  George Street odbywa się targ The Rocks Markets : rzemiosło, fotografia, wyroby jubilerskie, bibeloty. The Foodie Market w piątki od 9 do 15 zapewnia degustację potraw z całego świata.

Sydney Opera House

Budynek Opery – Sydney Opera House, druga najbardziej rozpoznawalna konstrukcja w mieście, na wielu fotografiach przedstawiana razem ze swoim pobliskim towarzyszem, czyli Sydney Harbour Bridge. Duński architekt Jørn Utzon nieco przeliczył się w kosztach z 7 milionów zrobiło się ponad 100… Budowa trwała od 1957 do 1973 roku. Kształt – no właśnie – co Wam przypomina: wzburzone fale, rozpięte żagle ? Hmm nic podobnego! To miały być w zamierzeniu rozłożone ćwiartki pomarańczy 🙂

Tak więc „pomarańcza” i pobliski „stalowy kolos” to dwa umiłowane przez Australijczyków i turystów miejsca. Cena wizyty w środku do tanich nie należy, to bagatela 37 $ od osoby, a wraz z obiadem już 66$. Wejście za kulisy i do garderoby – to koszt ponad 100 $. Ja zadowoliłem się podziwianiem tej niezwykłej konstrukcji z zewnątrz i zrobiłem to o różnych porach dnia i z różnych pozycji i z lądu i z wody.

Okolice opery należą do najchętniej odwiedzanych przez turystów miejsc w Sydney. Również miejscowi chętnie umawiają się tu na spotkania. Ze schodów opery rozciąga się cudowny widok na Circular Quay, czyli miejsce, w którym wszystko się zaczęło. Co dokładnie? To tu przybiły pierwsze statki z skazańcami z Anglii. Tu powstawały pierwsze budynki, stawiane przez białego człowieka. Tu rodziła się dzisiejsza potęga Australii.

 

Circular Quay

Ta dzielnica  dla Sydney to „brama na świat”.  Dziesiątki promów, niektóre z nich dostępne z kartą miejską ruszają do miejsc bliższych i dalszych. Bilet łączony na prom i zwiedzanie ogrodu zoologicznego Taronga plus kolej linowa kosztuje 54 $. Stąd można również ruszyć promem do przeróżnych zakątków zatoki Sydney: Manly Beach, Watsons Bay, przepłynąć pod Sydney Harbour Bridge i popłynąć wzdłuż rzeki Parramatta do miejsc osadzania skazańców w Parramatta. Jeszcze jedno – tu zjadłem najlepsze jak dotąd fish and chips! Bije na głowę te, które miałem okazję próbować w Anglii.

Wybrzeże Pacyfiku

Watson Bay i Gap Bluff – znów kolejne „naj”w Sydney. Tym razem słynące z przecudnej panoramy na ocean. Sama Watson Bay jest cudem natury, ponieważ jest jedną z najpiękniejszych naturalnych przystani, a widok stąd na miasto olśniewa (zobaczcie aktualne – marzec 2018 – zdjęcie profilowe na profilu fejsbukowym bloga). Dostęp jest łatwy transportem publicznym – promy kursują tu zarówno z Circular Quay lub autobusy od strony dzielnicy King Cross. Z najbardziej wysuniętych krańców półwyspu można od maja do listopada obserwować wieloryby.

Gap Bluff ma też swoją „ciemną stronę”. To tu postanowiło pożegnać się z życiem wielu ludzi rzucając się w spienione fale z krawędzi klifu. Tablice informacyjne z numerami ratunkowymi i kamery zainstalowane wokół dają wyobrażenie, że nie były to niestety odosobnione przypadki.

Plaża Maroubra

Ta plaża oddalona od „słynnej” Bondi Beach. Pod wieloma względami to tu warto przyjechać dysponując samochodem, bądź docierając publicznym transportem – autobusami z centrum Sydney. Czemu ? Tu odnajdziecie większy spokój, zażyjecie kąpieli, poserfujecie, a przede wszystkim krajobraz jest o wiele bardziej dynamiczny i malowniczy.

Rozbijające się o skały fale, kipiąca toń oceanu, symfonia kolorów… W samym Sydney plaż jest całe mnóstwo, co daje możliwość odkrywania wielu miejsc dla siebie. Tu dodatkowo w razie wylęgu tzw. „os morskich” czyli Chironex fleckeri, kostkomeduz śmiercionośnych można zażyć kąpieli w specjalnie przygotowanym basenie bez obaw, że coś nas dotknie i dotkliwie poparzy, ewentualnie nadgryzie.

Na zdjęciach poniżej: ja na skalnym „jęzorze” zażywam chwili relaksu w samym środku australijskiego lata.

Kolory nieba, wody i skał tworzą tu doskonałą kompozycję. To jedna z najpiękniejszych, najbardziej malowniczych plaż w Sydney, warta odkrycia i spędzenia tu czasu o wiele bardziej, niż – moim skromnym zdaniem – przereklamowana, droga Bondi. Co istotne – z tej plaży korzystają przede wszystkim mieszkańcy Sydney, więc turystów tu jak na lekarstwo, o ile w ogóle jakiś się trafi.

Ogród Botaniczny

Ogród Botaniczny czyli  Royal Botanic Garden Sydney, obok innych słynnych „naj” w mieście zajmuje szczególne miejsce. Z czystym sumieniem z całego serca polecam wizytę w tym królestwie roślin, zgromadzonych na 30 hektarach w szczególnym punkcie Sydney. Wejście bezpłatne, wstęp od listopada do lutego od 7- 20,  w marcu od 7-18.30, od kwietnia do września od 7-18, w maju i sierpniu od 7-17.30, w czerwcu i lipcu od 7-17. Warto wybrać się na wycieczkę z przewodnikiem, codziennie zbiera się grupa o 10.30 i 13.

Piękne te kwiaty, prawda? Uwaga, lepiej mieć się na baczności, gdyby chciało się je powąchać lub dotknąć. Ukąszenie mrówki to najmniejszy problem, z którym moglibyście się tu zetknąć…

Australia pająkami stoi. Tych zwierzaków nigdy tu dość. W ogrodzenie botanicznym mają idealne warunki: ciepło, wilgotno, mikroklimat. Można więc rosnąć, polować jak ten tutaj na zdjęciu na owady lub jak mniej eksponowane okazy, na ptaki… Brr. Australia zdecydowanie nie jest polecana dla osób cierpiących na arachnofobię, choć można się przyzwyczaić i do wielkich pająków, i tych mniejszych, śmiertelnie niebezpiecznych…

W ogrodzie rosną gatunki roślin typowe dla Australii, endemitalne, zagrożone. Pośród nich spacerują dostojne ibisy i przelatują rozkrzyczane białe kakadu australijskie (gatunek dużych białych papug).

Panorama wieżowców z perspektywy ogrodu pozostawia niezapomniane wrażenia! To jest właśnie Australia – dzika przyroda i nowoczesność!

Sydney Tower Eye

Wieża Sydney Tower Eye liczy sobie 309 metrów wysokości, góruje na biznesowym centrum miasta, roztacza się z niej jedyna w swoim rodzaju panorama. Widok stąd obejmuje nie tylko samo miasto i zatokę ale sięga po Wielkie Góry Wododziałowe (The Great Dividing Range). Standardowy bilet na wjazd kosztuje 28$ i 19$ dla dzieci. Na zdjęciach poniżej – ścisłe centrum Sydney jak na dłoni.

Takie widoki za „jedyne” 28 dolarów 😉 Ale warto, w końcu do Sydney nie jeździ się często.

Obszedłem dookoła całą wieżę robiąc z niej zdjęcia wieżowców stojących w centrum biznesowym blisko pięciomilionowego miasta.

Skywalk Tours

Jak już napisałem, do Sydney nie jeździ się często. Dlatego warto zainwestować nieco więcej pieniędzy i wychynąć  na zewnątrz biorąc udział w Skywalk Tours. Bilet w cenie 70$ zawiera wjazd na wieże, projekcje filmu, wizytę na platformie widokowej oraz oczywiście 45 minutowy spacer z przewodnikiem na zewnątrz wieży (przy silnym wietrze – dodatkowe wrażenia). Spacerowicze dostają  specjalne kombinezony i ubezpieczenie na zasadzie auto asekuracji. Wysuwany szklany podest zapewnia jeszcze większą atrakcję, można zrobić sobie sesję fotograficzną i nawet poskakać, co tez uczyniłem. Cóż to były za emocje, co za widoki! Nigdy wcześniej nie przeżyłem niczego takiego!

Rejs po zatoce i wizyta w zoo

Ogród Zoologiczny Taronga Taronga Zoo.  Hm, może nie fascynuje, bo przecież takich ogrodów jest na świecie sporo. Ale możecie po uprzedniej rejestracji z wyprzedzeniem zamówić wizytę u koali i innych australijskich pupilów i zrobić sobie z nimi zdjęcie, oczywiście odpowiednio płatne. Ja niestety w nawale załatwiania, planowania, organizowania wyjazdu nie ogarnąłem tematu i ze wspólnego zdjęcia z koalą nici. Ale dzięki wizycie w zoo zaliczyłem rejs po wodach zatoki i to było to (bilety łączony do zoo i na prom kosztuje 50$). Spójrzcie, jak pięknie Sydney wygląda z perspektywy zatoki!

Rejs wodami zatoki do zoo to niezapomniana sprawa! Wszyscy na pokładzie promu ulegli szałowi robienia zdjęć. Nie chcąc być gorszym od nich nie wypuszczałem aparatu z rąk przez cały czas!

Ogród mieści się na zboczu wzgórza z widokiem na centrum Sydney i jego największe atrakcje co jest dodatkowym atutem. Posiada 4000 zwierząt z 350 gatunków. Otwarte jest od 9.30 do 16.30 od maja do sierpnia i od 9.30 do 17 od września do kwietnia. Bilet wstępu 47$, dzieci 27$. Hm, droga ta Australia…

Jak widać na zdjęciach kangury odpoczywały.  Podobnie jak koale 🙂

A oto i gwiazda zoo, miś koala. Tym razem mogłem popatrzeć na niego z oddali, ale kolejnym razem nie odpuszczę i machnę sobie pamiątkowe zdjęcie z tym zwierzątkiem! Australia bez zdjęcia z koalą, to jak Paryż bez fotki z wieżą Eiffla!

Bilet wstępu do zoo zawiera również wstęp na organizowane tu pokazy w ramach teatru fok, cieszące się jak widać ogromnym zainteresowaniem turystów.

Sydney Harbour Bridge

Ten most, po operze i wieżowcu MLC Centre to jeden z symboli miasta i kraju. To największy skonstruowany ze stali most na świecie, całkowita długość 1149 metrów, długość łuku 503 metry, wysokość od lustra wody 134metry, do budowy zużyto 53 tysiące ton stali. Niekwestionowana wizytówka Sydney, punkt orientacyjny. Po lewej stronie szosy patrząc od The Rocks wiedzie ścieżka rowerowa, po prawej chodnik spacerowy.

Konstrukcja mostu zachwyca. Owszem, jego rozmiar jest przytłaczający, ale jednocześnie sama budowla jest lekka, wisi w powietrzu w sobie tylko znany sposób. Ten most jest jak magnes, nie można będąc w Sydney nie być tu. Australia ma różne symbole, a jednym z nich jest właśnie ten most.

Po drodze południowo-wschodni Pylon z punktem widokowym –  Pylon Lookout (wspaniała panorama- polecam). Wstęp 15 $, dzieci i seniorzy 10 $. Wewnątrz jest mini muzuem, opowiadające o etapach wznoszenia tej konstrukcji oraz sklep z pamiątkami. Ale uwaga: drogo tam bardzo!

Takie widoki z pylonu mostu.

Dla żądnych dodatkowych i baaardzo drogich atrakcji jest możliwość zwiedzania całego mostu Bridge Climb Sydney od stóp do głów włącznie ze wspinaczką po łuku za skromne 183 $. Jak dla mnie: szkoda na to kasy, bo samo wejście na pylon za 15 dolców też jest fajne. No, ale jeśli kogoś stać, może przeżyć dreszcz emocji wspinając się po moście. Selfie na moście zrobić sobie i tak nie można, a za dodatkowe zdjęcia się płaci. 

Siedziałem ostatniego dnia pobytu, w sobotę, 10 lutego na ławeczce z widokiem na Zatokę Sydney i naprawdę żal było mi stąd wyjeżdżać. Kończyła się właśnie nie wiem, czy nie najpiękniejsza wyprawa, na jakiej byłem kiedykolwiek. Tu, w Sydney, zaczęła się moja australijska przygoda, tu się też zakończyła. Patrzyłem na skąpane w słońcu wody zatoki, czując na skórze jakieś 40 stopni upału, który tutaj nie męczy tak, jak w Polsce i zastanawiałem się, czy wrócę tu jeszcze? Czy Australia znów pojawi się w moich podróżniczych planach?

Dziś już wiem, że na 99 procent tak. Być może nawet w przyszłym roku. Znów jako turysta, choć kraj jest tak przyjazny, a ludzie tak sympatyczni, że chciałoby się tu zostać na resztę życia. Kto wie, co przyniosą koleje losu? Nim to się stanie, zapraszam już teraz na kolejne wpisy o Australii, które rodzą się w wyjątkowo dużych bólach (bo było tam tak fajnie, że nie wiem, jak najlepiej oddać to na blogu).