Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda – kolejnym etapem mojej podróży po Izraelu, po trzydniowym pobycie w Jerozolimie, była Tyberiada. To popularna wśród mieszkańców tego kraju miejscowość turystyczna, położona nad jeziorem Galilejskim (zwanym też jeziorem Tyberiadzkim lub Genezaret), tym samym, po wodach którego, wg Biblii, chodził Jezus Chrystus i w którym św. Piotr łowił ryby.

Dochodziło południe, gdy na piechotę dotarłem do Central Bus Station w Jerozolimie. O dziwo, tym razem nie byłem rewidowany przy wejściu. Dworzec autobusowy to gigantyczny kilkupiętrowy gmach, na różnych poziomach znajdują się stanowiska odprawy autobusów, jeżdżących po całym kraju. W kasie zakupiłem bilet za ok. 40 szekli i gdy nadeszła godzina odjazdu, załadowałem się do autokaru firmy Egged, by spędzić w nim następne 2,5 godziny. Nim jednak dojechałem na miejsce, takie oto krajobrazy towarzyszyły mi, gdy opuszczałem miasto – spalone słońcem wzgórza pod błękitnym niebem, widok tak bardzo charakterystyczny dla Izraela.

Wkrótce dostrzegłem z okna osady Beduinów. Beduini to lud koczowniczy, zamieszkujący rejon Afryki Północnej, a także  Bliskiego Wschodu. Głównie zajmują się hodowlą zwierząt, takich jak kozy, owce oraz wielbłądy. Przemieszczają się, prowadząc koczownicze życie w namiotach, w poszukiwaniu pastwisk wędrując wraz ze swymi stadami. O tym, jak jest u Beduinów, ich gościnności i tradycjach, możecie przeczytać na tym blogu, zapraszam zainteresowanych, bo warto! http://www.dalekoniedaleko.pl/w-goscinie-u-beduinow-ludzi-pustyni/

Większość Beduinów, którzy mieszkają na terenie Izraela, nie zalegalizowała swojej własności. Stąd Izrael traktuje ich jako osoby nielegalnie okupujące tereny należące do państwa. Zaledwie kilkadziesiąt wsi położnych na pustyni Negew jest uznawanych przez Izrael, pozostałe, jak najprawdopodobniej i te, które widziałem z okien autokaru, traktowane są jako nielegalne. To oznacza, że mogą zostać zlikwidowane. Izraelskie media co jakiś czas donoszą o niszczeniu nielegalnych osad Beduinów.

Szybko zostawiliśmy osady Beduinów za sobą. Autobus jechał spaloną słońcem pustynią, mijając po drodze farmy palm daktylowych. Im bliżej było Jeziora Tyberiadzkiego, tym więcej tych palm. Patrząc na nie wyobrażałem sobie, jak muszą smakować takie świeże, pyszne daktyle (u nas w Polsce dostępne są głównie suszone). Możecie uwierzyć lub nie, ale przez 10 dni pobytu w Izraelu ciągle myślałem o tym, by spróbować tych owoców właśnie tu. I co? I nic, wyszło tak, że nie zjadłem ani jednego na miejscu, za to po przylocie do Polski z wakacji na Bałkanach pochłonąłem paszkę suszonych, no ale to nie samo…

Plantacje palm w końcu się skończyły i autobus wjechał do Tyberiady. Parę słów o samym mieście. Miejscowość tę, nazwaną na cześć cesarza rzymskiego Tyberiusza (nawiasem mówiąc, niezły był z niego łotr i nikczemnik) założył 2 tysiące lat temu król Herod. To jedno z czterech świętych miast Izraela, po Jerozolimie, Herbronie i Safedzie. To właśnie tu, po zniszczeniu Drugiej Świątyni, kiedy to wygnano z Jerozolimy  Żydów, znajdowało się duchowe centrum kraju. W Tyberiadzie mieścił się Sanhedryn (najwyższa żydowska instytucja religijna i sądownicza), tu również zamieszkało wielu działaczy religijnych, w tym też miejscu został dokończony Talmud Jerozolimski. Pochowano tu wielu znanych rabinów.

Zabytkowe miasto wielokrotnie było niszczone w wyniku między innymi trzęsień ziemi (znajduje się na bardzo aktywnym tektonicznie terenie). W efekcie zostało tu już niewiele zabytkowych budowli, wzniesionych z wykorzystaniem bazaltu, jako materiału budowlanego. Najstarsza część miasta znajduje się przy jeziorze i właśnie tu zachowało się trochę zabytków, z kolei najmłodsza część miasta rozłożyła się na okalających Tyberiadę  wzgórzach. Miasto słynie ze swojego klimatu, jest tu bardzo gorąco i parno, nic więc dziwnego, że roślinność tak tu wybujała. Zresztą cała Galilea to rejon – jak byśmy mogli go nazwać – rolniczy, o czym przekonałem się nazajutrz przy przyjeździe, gdy wjechałem na szczyt góry Arbel.

Jedną z największych atrakcji Tyberiady jest rejs statkiem po Jeziorze Galilejskim, a będąc tu wypada skosztować tzw. ryby św. Piotra, czyli tilapii, przyrządzanej w tutejszy sposób, niezbyt ładnie wyglądającej, ale podobno bardzo smacznej. Mówię: podobno, bo nie jadłem. Przyjeżdżając do Izraela obiecałem sobie jeść przede wszystkim to, co tubylcy i tego się starałem się trzymać. Nic dziwnego więc, że nie zachodziłem na typowo turystyczną strawę do eleganckich restauracji, jakie ulokowały się przy promenadzie nad jeziorem. Ponadto Tyberiada stanowiła dla mnie przede wszystkim bazę wypadową na górę Arbel i wędrówkę do Kafarnaum, więc zbierając siły za bieganie po górach w 40 stopniach, wolałem orzeźwić się całkiem smacznym izraelskim piwem po 7 szekli puszka, które piłem siedząc wieczorem przy pełnej turystów urokliwej promenadzie 😉